Wyruszamy na safari... nie wiemy jakie bedziemy mieli polączenie, wiec mozemy zniknąc na kilka dni, 4-5. Proszę sie nie martwić :D Wrócimy, albo pożre nas lew... lepiej niż tubylcy... chyba.
***
Wszędzie o tym piszą… Afryka ma czas… My, Europejczycy wciąż z zegarkiem w ręku chyba tego do końca nie rozumiemy, mimo iż wszedzie o tym trąbią. Człowiek się śpieszy ze sniadaniem, z pobudką a oni i tak przyjadą spóźnieni i tak. Safari zaczęło się zgrzytem. Po pierwsze miał być Joseph - główny kontakt, potem miał być tylko trochę potem miał być cały czas, na koncu nie ma być go wcale. Zapakowani myślimy, że ruszamy… ale gdzież tam! A to kafejka bo trzeba pieniądze wpłacic do banku. 30 min jak nic minęło. Wychodzimy - inne auto! My w szoku - bo jak to?! Mniej miejsca z tyłu jakoś niby lepsze ale wygląda gorzej. W koncu się wykłóciliśmy i jedziemy tym w któż zapakowali nas po raz pierwszy… tylko że z dziurą w baku :D Wyruszamy. My szczęśliwi - w końcu jedziemy… ha! Marzyciele - a to trzeba się w Arushy zatrzymać na kolejne 20 minut. Zaczęliśmy się zastanawiać czy to nie przypadkiem wymuszanie napiwków. Ale nie daliśmy za wygraną. Ruszamy! Uradowani… 40min później - przystanek - lunch. Tzn Lunch Box, Profesjonalny - z ilością jedzenia nie do przejedzenia… i już po czterech godzinach ruszamy… Tarangire stoi otworem. Obawiałam się. Ze nie będzie zwierząt - a tu tylko mijasz bramkę parku i małpki, zebry, żyrafy… Zwierzaki :D tylko komentarza Czubówny brakowało :D
Praktyczne info:
Safari bookowaliśmy z Polski, polecone przez polskiego turystę: Kuriasafaribase; cena $3200 za 4 osoby - 5 dni
Dodatkowe dwie osoby znaleźliśmy przez Thorn Tree Forum na Lonely Planet - Polaków :D
Zanim wyruszyliśmy nie mieliśmy jednak okazji dogadać szczegółów - a to jednak ważne; przez maila mieliśmy niby wszystko ustalone ale ponieważ Joseph z nami nie jechał chyba nie do końca przekazał wszystko kierowcy i kucharzowi. Warto poświęcić te kolejne 30 min mimo opóźnień i potwierdzić trasę, noclegi i wszystkie szczegóły.