Pobudka, prysznic (a to ważne bo kolejny za długo długo…) i żegnamy się z Budapesztem.
Tym razem wybieramy autostradę i mykamy do Zagrzebia. Po drodze zatrzymujemy się nad "morzem węgierskim" czyli Balatonem. Pokonujemy granicę węgiersko-chorwacką, gdzie ja robię historyczne zdjęcia Pawłowi i celnikowi… mina celnika i bura od Pawła miała dodać mi rozsądku (fakt zdjęć celnikom już nie robiłam), ale to za kilka lat naprawdę będzie historia… te granice, podawanie paszportów, bramki… tak teraz tylko na płatnych autostradach
Dojeżdżamy do Zagrzebia. Miasto nas odstrasza strefami parkowania… teraz wiemy ze trzeba było zostawić auto na przedmieściach i dojechać tramwajem niż denerwować się przez godzinę w poszukiwaniu miejsca… ze strefy 1 rezygnujemy, parkujemy w koncu w zonie drugiej, też płatnej ;) Jednakże Zagrzeb odkupuje swoje “winy” i ujmuje nas swoimi pełnymi ludzi, ulicznymi kawiarenkami. Centrum jak nie stolica, ale w tym jego urok.
Wyjeżdżamy z Zagrzebia i znów “I’m on the road again…”. Decydujemy się zjechać z autostrady i jechać wybrzeżem aby podziwiać widoki... Skończyło się dróżką polno-partyzancką gdzie koń nas straszył w ciemnościach a my znów zwątpiliśmy w cuda techniki takie jak nawigacja… niesłusznie, lecz było scary. Wylądowaliśmy w końcu w Karlobag.
Noc w aucie…