Zupełnie zapomniałem wspomnieć, że był to chyba mój pierwszy lot samolotem ever!! hehe coś pięknego... ale kto dziś nie leciał samolotem?
Słuchajcie (a właściwie czytajcie), lądujemy, wychodzimy z samolotu, EU przez swoją bramkę, a NON-EU, czyli my... w kolejeczkę i do sprawdzenia. :-) Sytuacja jest taka: trzeba mieć ze sobą bilet powrotny do domu na samolot (inaczej nie ma opcji wejścia), najlepiej kartę VISA albo gotówkę na pobyt, i zaproszenie lub nr kontaktowy osoby do której jedziemy. I mimo, że za dwa miesiące będziemy już w Unii i to wszystko nie będzie juz potrzebne, celnicy dokładnie wszystko sprawdzają.
Z samej Polski jechali z nami jacyś trzej chłopacy, w tych samych celach co my i tak jak my mieli kontakt do rzekomej osoby która ich zaprosiła. Tak jak my nie mieli zielonego pojęcia kim ta osoba jest :-) Jedyna różnica polegała na tym, ze nie mieli tak jak my biletu powrotnego do PL. Wyobraźcie sobie jaki to był stres, jak celnik zaczął dzwonić do tej Irlandki z informacją, że trzech polaków właśnie do niej przyleciało, a ona odpowiada, że o niczym zielonego pojęcia nie ma! (no bo nie miała). Tłumaczenie naszych kumpli z autokaru trwało już ponad 10 min, a my w kolejce za nimi tracimy już nadzieje, ze zostaniemy w ogole wpuszczeni... i uświadamiamy sobie, że nasz strach nie był bezpodstawny.
Nie zanosiło się na to, żeby nasi koledzy przeszli. W międzyczasie do pomocy przyszedł drugi celnik, bo kolejka się nie zmniejszała i to on się zajął nami. Sprawdził czy mamy bilet powrotny, sprawdził czy mamy kasę, zapytał do kogo i po co jedziemy . . . Na moje, to nie uwierzył nam. :-) I wcale nie wyglądał na zadowolonego. "Two weeks! and I see you back here!"- dostaliśmy wizę na dwa tygodnie. Yeah!
PS
Pierwszy widok po wyjściu z lotniska: pijani irlandczycy w zielonych czapkach z koniczynkami i z puszkami Guinnessa w rękach :-)